Cykl Listy Klary: List do Ani 2
Moja Aniu Kochana,
straciłam już wszystko, nawet złudzenia, ale chciałabym abyś
o pewnych sprawach wiedziała, bo nie wiem czy kiedykolwiek jeszcze będę miała okazję, a może i ochotę by Ci o tym powiedzieć.
Kiedy wiele lat temu mąż powiedział mi w obecności znajomych,
że od dwóch lat ma dziewczynę, świat zwalił mi się na głowę. Nie tylko upokorzył mnie w ich obecności, ale dał do zrozumienia, że nasze małżeństwo stało się fikcją. Tak się składa, że bardzo go kochałam, tak jak bardzo kochałam nasze dziecko. Czułam się bezradna, samotna, opuszczona, a jedynym ukojeniem były łzy, których wylałam przysłowiowe morze.
Kiedy po pierwszym szoku, zebrałam się nieco w sobie, próbowałam rozmawiać o naszej przyszłości, jak mąż ją widzi w takiej sytuacji, bo ja sobie nie wyobrażałam życia w trójkącie. Nie miałam gdzie się wyprowadzić,
a poza tym nie chciałam aby córka była pozbawiona normalnego kontaktu z ojcem.
Czekałam więc i rozmawiałam, rozmawiałam i czekałam, i tak to trwało dwa lata. Wtedy słyszałam, że jemu jest dobrze "mieć" nas dwie (czy wiesz co czuje kochająca kobieta, gdy mąż wraca z łóżka od innej i wchodzi
do małżeńskiego?), a ja deptałam swoją godność, by ocalić dla córki "dom". Po drodze były takie "drobiazgi" jak fakt, że mąż jeździł ze swoją dziewczyną (która była mężatką) do kliniki leczyć bezpłodność, co udało się skutecznie i co przyniosło kolejną wiadomość, że jest ojcem jej dziecka,
po czasie niepotwierdzoną genetycznie. Nie mówiąc o tym, że w pewnych kręgach owa pani uchodziła za jego żonę, bo ja starałam się przeczekiwać sprawę z boku. U mnie za to bywał jej mąż, prosząc, bym wpłynęła na zakończenie romansu, co nie miało szans, bo oboje zbyt swoją miłość pielęgnowali.
Niestety, "dzban dopóty nosi wodę, dopóki mu się ucho nie urwie", a co dopiero dzban rozbity. Kiedy więc mąż doszedł do wniosku, że pora na rodzinne łono, ja byłam już tak wypalona, że właściwie nie wiedziałam czy ja tego chcę. Świat był już nie ten sam, moja wielka miłość spopielona, jedynym motywem, jedynym światełkiem pozostało dla mnie nasze (moje) dziecko.
Podjęłam jednak próbę dalszego wspólnego życia, zwłaszcza, że mąż popadł w tarapaty finansowe, ale ze wszystkimi problemami z tego wynikającymi borykałam się sama, wtedy nawet sformułowałam taką myśl, że człowiek
w życiu jest zawsze sam, co do joty potwierdza mi się do dziś. A tak na marginesie: nadal jestem zawsze sama ze swoimi problemami.
Moja córka rosła, a ja starałam się cały czas wychowywać ucząc ją miłości, dobroci, kindersztuby, tolerancji, wyrozumiałości, rozumienia innych, umiejętności wybaczania i budowania zgody, samodzielnego podejmowania decyzji, odpowiedzialności, umiejętności dotrzymywania słowa, prawdomówności, uczciwości, postawy otwartej wobec ludzi.
Cieszyłam się z nią, martwiłam się z nią i patrzyłam jak harmonijnie się rozwija. Starałam się najtrudniejszy okres w jej młodym życiu tonować własnymi doświadczeniami, chciałam by czuła, że jestem z nią, ale jakby trochę obok (czyli wzmacniać światło, stojąc w tle), by mogła sama dokonywać wyborów, sama poznawać smak coraz doroślejszego życia.
Jakoś szczęśliwie udało mi się być blisko niej. Gdy po kilku latach
od chwili pamiętnej rozmowy, rozstałam się z mężem, nie wytrzymując presji psychicznej tej bardzo złożonej sytuacji, moją jedyną troską była córka. Bałam się, tak strasznie się bałam, żeby nie uciekła z domu, żeby skończyła szkołę, nie znienawidziła ojca, mnie, świata...
Tłumaczyłam wszystko cierpliwie i wydawało mi się, że ona
to rozumiała, a ja byłam jej potrzebna. Starałam się by miała co roku wakacje, miała się w co ubrać, by wychodziła z kolegami i koleżankami. Stopniowo przygotowywałam ją do wejścia w dorosłe życie, nie stresując tematami tabu, a rzecz całą stosownie do sytuacji objaśniając. Tak bardzo chciałam by uniknęła moich przeżyć, przeżyć tym smutniejszych, że przeżywanych samotnie.
Byłam dumną i szczęśliwa matką, wydawało mi się mądrej i inteligentnej Córki.
Pierwsze duże rozczarowanie przeżyłam kiedy nie chciała podjąć studiów.
Nieudane egzaminy do wybranej uczelni sprawiły, że nie chciała zdawać do innej, mimo posiadanych uzdolnień lingwistycznych, co nieco później potwierdził kilkumiesięczny kurs poza granicami kraju. Przeżyłam, bo cóż miałam za wyjście, jeśli była już osobą dorosłą, choć tak naprawdę mało życiowo dojrzałą.
Drugim wielkim rozczarowaniem była decyzja o zamążpójściu, którego finał był łatwo przewidywalny, bo kandydat na męża wzbudzał delikatnie mówiąc, nasze opory. O ile ja, mimo obiekcji, nie blokowałam jej kolejnych kroków
do spełnienia decyzji, o tyle mąż nie ukrywał negacji wobec jej decyzji.
Znów przeżyłam, nie żałując wysiłku, by wszystko było jak sobie wymarzyła, tonując zdanie męża i prosząc go o wyrozumiałość dla niej, bo był skrajnie przeciwny. Płaciłam wysoką cenę, także finansową, jednak w głębokim przekonaniu, że robię to dla córki, która ma prawo do własnych wyborów. Wtedy nie wiedziałam,
że za swoją tolerancję i wyrozumiałość zapłacę cenę najwyższą, cenę odrzucenia.
Kolejnym rozczarowaniem była, krótko po ślubie podjęta decyzja
o rozwodzie i związku ze sporo starszym mężczyzną, która stała się dla mnie najtrudniejszym egzaminem w życiu. W grę bowiem wchodziło rozbicie innego związku i osierocenie dzieci.
Stopnia bólu jaki przeżywałam nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić. Rozumiałam męża, który postawił ją wobec alternatywy: "on albo ja". Wiedziałam doskonale,
że ona i tak dokona wyboru wedle tego co czuje i myśli, zwłaszcza,
że jest bardzo uparta i raczej zrezygnowałaby z ojca niż ukochanego.
Nikt znowu nie wie ile łez zostało wypłakanych przeze mnie, bo nigdy na ten temat z nią nie rozmawiałam. Cierpiałam cicho i samotnie, bo sytuacja jakiej stałam się udziałem nie była przedmiotem do opowiadania. Najpierw płakałam nocą i starałam się tłumaczyć w dzień jakie są konsekwencje takiej decyzji. Tłumaczyłam, tłumaczyłam, tłumaczyłam, bo tak pojmuję powinność matki, która ma obowiązek ostrzeżenia swego dziecka przed wszystkimi zagrożeniami, wynikającymi
z tak trudnych życiowych wyborów.
Płakałam, bo oto się okazało, że znalazłam się w sytuacji, w której trzeba się zmierzyć z prawdą faktyczną i na pytania znajomych, koleżanek i rodziny (przede wszystkim rodziny) należy powiedzieć prawdę. Ona znalazła się w znacznie bardziej komfortowej sytuacji, bo to ja stanowiłam dla niej tarczę, która zbierała pierwsze ciosy. Płakałam, bo nie tak wyobrażałam sobie naszą przyszłą rodzinę, której powiększenia oczywiście pragnęłam. Płakałam, bo cały czas byłam oskarżana przez moją mamę, że ten związek to moja wina, bo rozstałam się z mężem.
Rychło okazało się, że płaciłam cenę coraz większego odrzucenia, mimo otwarcie udzielanej pomocy i poparcia. Dla mojej córki zupełnie nie liczy się
to co czuję. Przez te wszystkie lata nie zastanawiała się nad tym, stawiając wyżej własne samopoczucie. Przerażająca jest jej bezduszność, skrajny egoizm, a właściwie egotyzm, przerażający tym bardziej, że przyszło na świat dziecko, któremu za czas jakiś trzeba będzie pewne rzeczy wytłumaczyć, a przede wszystkim dlaczego babcia nie jest babcią. Ona jest już matką, będzie teraz uczyła swoje dziecko życia, więc pewnie powinna zastanowić się jak to zrobić by uniknąć błędów?
Byłoby bardzo dobrze, gdyby wzięła pod uwagę, że "fortuna kołem się toczy" i że wrócą do niej skutki tych wszystkich działań, które teraz podejmie.
Nie dostrzegam by to rozumiała w obliczu budowania wokół siebie muru megalomanii i zbytniej pewności siebie, odrzucania autorytetów i wzorów wyniesionych ze swojego, mimo rozbicia, tzw. dobrego domu.
Smutne jest to, że zamiast być coraz bliżej oddala się coraz bardziej i nic nie zapowiada rychłego „powrotu”...
Twoja Klara
Opowiadanie opublikowane w częstochowskim dwumiesięczniku kulturalnym "Aleje 3"
nr 59(I-II)/2007 s. 35-36