J.G.: Jest Pan synem znanego fotografika Adama Kaczkowskiego – czy profesja ojca miała wpływ na wybór przez Pana zawodu dziennikarza radiowego, skoro pisze Pan, że zawdzięcza mu „sztukę patrzenia i zauważania"? P.K.: Moment, w którym się dowiedziałem, że Bruno Schulz jest idolem Michael'a Stipe'a był nieoczekiwany. Miało to miejsce w Pradze podczas konferencji prasowej przed koncertem, który jak się później okazało został odwołany. Nagle Michael Stipe nie pytany przez nikogo, powiedział: „Wiem, że są na sali dziennikarze z Polski. Chciałbym im powiedzieć, że jestem wielbicielem twórczości Brunona Schulza”. Z sali, na której było sześćdziesiąt, a może nawet siedemdziesiąt osób z wielu krajów, rozległy się głosy: „Bruno jak?” „Bruno?” „Jaki Bruno?” A on spokojnie mówił: „Schulz. Polak. Zamordowany przez Niemców. Pisarz, ale i rysownik. Jestem wielbicielem jego rysunków. Kupiłem nawet niedawno książkę prezentującą jego prace”. Dobre trzy lata żyłem rozmowami z moim ojcem o książce, którą przygotowywał dla amerykańskiego wydawnictwa. Była ona przefotografowaniem, rozproszonych w prywatnych rękach i tych, które są w posiadaniu Muzeum Literatury, rysunków Schulza. Wśród nich było sporo znanych prac. Wiem, że ojciec jeździł w różne miejsca, bo ktoś miał np. jeden lub dwa rysunki. Nie wszyscy chcieli się zgodzić na fotografowanie tych prac. Przeważnie przekonywał ich fakt, że rysunki były robione przez Schulza na papierze, jaki znalazł pod ręką, np. na papierowej torebce, w którą pakowano dwa jabłka i że ten papier się rozpadnie, a rysunki trzeba zachować dla przyszłych pokoleń. Pamiętam jak mówiono, że on wykonał sto parędziesiąt, może dwieście rysunków – i tyle jest znanych. A ja wiem, że ojcu i panu Jerzemu Ficowskiemu udało się dotrzeć do pięciuset, co nagle i gwałtowne powiększyło liczbę znanych prac Schulza, które gdzieś istnieją. Gdy dowiedziałem się, że Michael Stipe ma książkę z rysunkami Schulza, pomyślałem sobie, że on nie może mieć żadnej innej tylko tę, którą przygotował ojciec, bo to była jedyna pozycja wydana na ten temat w Ameryce. Kiedy nazajutrz przyjechałem do Warszawy opowiedziałem oczywiście o tym ojcu, który już był bardzo chory, ale przytomny. Skojarzył artystę, ponieważ oglądał telewizję, gdzie można było zobaczyć teledyski. Powiedział: „Podoba mi się ten człowiek, zejdź do pracowni. Z tej a tej szafki, wyjmiesz teczkę i walizeczkę, i przyniesiesz mi”. Przyniosłem i okazało się, że są tam zupełnie unikatowe i mogę chyba powiedzieć – nieznane światu, a na pewno szerszej publiczności, rysunki Schulza, które są alfabetem. Namalował je dla swojego przyjaciela, nie jestem pewien kto to był (ale pan Jerzy Ficowski będzie wiedział), książkę-skorowidz. Przy każdej literze namalował rysunek. Ojciec powiedział: „On się nazywa Michael Stipe – to M i S”. Wyciągnął te dwie litery, dał mi i powiedział: „Jak go następnym razem zobaczysz to mu daj”. No i dałem mu te rysunki, ale już po śmierci mojego ojca. Spotkałem go w Wiedniu. Parokrotnie przechodził korytarzem, tak jak artyści przechodzą – nie widząc nikogo, a ja czekałem na swoją kolejkę. W pewnym momencie, a czekałem już 4 czy 5 godzin, wyjąłem te dwa rysunki i trzymałem w ręku. On przystanął, spojrzał na mnie, spojrzał na rysunki i powiedział: „To są rysunki Brunona Schulza!” Odpowiedziałem: „Tak, przywiozłem je dla ciebie. Za chwilę mam mieć z tobą wywiad i wtedy ci je wręczę”. I wywiad był. Czy doszłoby do niego bez tych rysunków? Nie wiem. W każdym razie odbyłem z nim króciusieńką rozmowę i powiedział mi wtedy o Schulzu to, co umieściłem w książce. Kiedy po śmierci ojca porządkowaliśmy jego archiwum, pomyślałem sobie: „Uzupełnię Michaelowi jego nazwisko dalszymi literami”. Wtedy, gdy zobaczył dwie pierwsze powiedział: „Słuchaj, to będzie wisiało u mnie w salonie!” Więc pomyślałem sobie: „Dowiozę mu. Niech ma napisane Michael Stipe.” Potem widziałem się z nim jeszcze raz i powiedziałem: „To są brakujące litery”. Gdy wyjąłem je, powiedział: „Pamiętam cię, to ty mi przywiozłeś dwa rysunki Schulza”. Ale wracając do początku pytania. Podczas wspólnej pracy w ciemni ojciec nauczył mnie cierpliwości. Trzeba było rozrobić wywoływacz, utrwalacz, wszystko wyczyścić i uważać, żeby kropla jednego płynu nie pojawiła się w drugim roztworze. To nie było tak jak teraz - cyfrowa obróbka i na komputerze można zrobić wszystko. Wtedy wszystko robiło się ręcznie. Ręcznie wywoływało się filmy, płukało, ręcznie robiło się każdą odbitkę i wszystkie powiększenia. Dzięki ojcu poznałem tajniki fotografii, lubiłem to, aczkolwiek nie za bardzo, bo miałem już muzykę i rower... Wciągało mnie to, ale nie do tego stopnia, bym objął po ojcu pracownię, co szybko zrozumiał. Może cudownie się zdarzy, że w drugim pokoleniu ta pasja odżyje, ponieważ moja córka zapisała się do szkoły fotografii, uczy się i bardzo ją to pasjonuje. Jest zachwycona, robi zdjęcia gdzie tylko może i widzi pięknie. To piękne widzenie jest tym, czego właśnie ojciec mnie nauczył. Jeździliśmy wielokrotnie robić zdjęcia gdzieś w plenerze, w Żelazowej Woli czy Oświęcimiu. Widziałem jego spokój. Widziałem jak patrzy na niebo, jak się rozgląda. Nie było w tym nic z fotografowania, ale jednocześnie wiedziałem, że kiedy on tak patrzy i mówi: „tu to zdjęcie trzeba zrobić do dziesiątej rano”, to na drugi dzień zrobi to jedyne zdjęcie o 10.00 rano... i wyjedziemy. Uczył mnie też kadrowania, pokazywania szczegółów, kolorów i sądzę, że to jest bardzo związane z muzyką – pomaga mi w słuchaniu płyt. Gdy zastanawiam się, jak zostały skonstruowane, ponieważ znam ileś tysięcy wzorów, jest mi bardzo łatwo zrozumieć przemyślenia autora. Gdy przeprowadzam wywiad zdarza się, że artyści pytają: „ale skąd ty to wiesz? To moja tajemnica, myślałem, że nikt tego nie widzi”, na co odpowiadam, że właśnie tak mi się tylko wydawało. J.G. W radio pracuje Pan od 20 marca 1963 roku, mija zatem 40 lat od chwili, kiedy po raz pierwszy zasiadł Pan przed mikrofonem Rozgłośni Harcerskiej. Czy była to realizacja dziecięcej obietnicy złożonej po występie w wieku 7-8 lat przed mikrofonem PR: "ja tam będę pracować", czy przypadek? Czy mógłby Pan ten fakt przypomnieć, jak i następujące po nim? P.K. Nie ma przypadku. Miałem mniej więcej 7 lat, kiedy moja pani profesor ze szkoły muzycznej, wytypowała mnie do zagrania na fortepianie w radiu (w Studiu M-2, które dzisiaj jest Studiem im. Agnieszki Osieckiej), przy ulicy Myśliwieckiej. Fortepian stał na środku studia, ja miałem zagrać „Rzepkę”, a potem zapytać siedzące wokół 3-4-latki - „no i jak tam dzieci, czy podobała wam się „Rzepka”? Zagrałem, ale to zdanie było dla mnie tak sztuczne, że nie mogłem przez nie przebrnąć. Kilka razy ktoś instruował mnie - słuchaj powiedz to jeszcze raz inaczej, powiedz to weselej ... Pamiętam, że przyjechaliśmy do radia taksówką i pamiętam tę taksówkę. To dziwne, jak silnie może się odcisnąć takie wspomnienie. Taksówki, budynku, wejścia, schodów, studia, fortepianu, dzieci, głosu, który słyszałem. Potem tego nie pamiętam, ale moi rodzice przez wiele lat mi to mówili, że tego dnia oznajmiłem - ja tam będę pracować! I mniej więcej 10 lat później pojawiłem się na Myśliwieckiej. Rozgłośnia Harcerska mieściła się przy ulicy Konopnickiej w Warszawie (dawny budynek YMCA) i tam spotykaliśmy się raz w tygodniu w Klubie Przyjaciół Piosenki założonym przez Witolda Pogranicznego, autora popularnej audycji niedzielnej. Te same audycje były nadawane co godzinę, od 10-tej do 18-tej. Rozgłośnia ta działała na falach krótkich, które się jakoś dziwnie „roznosiły”. Przychodziły listy, że np. ktoś posłuchał w „wysokiej” Skandynawii, natomiast nie było dobrze słychać w Warszawie. I właśnie tam, 20 marca 1963 roku, wziąłem udział w pierwszej audycji. Rozgłośnia Harcerska nagrywała wtedy u siebie i na Myśliwieckiej. A w studio na Myśliwieckiej realizatorem był Wacław Grzybowski, nie żyje od kilku lat zaledwie, który po nagraniu zadawał mi różne pytania. Ja odpowiadałem. Najbardziej interesowało go, że jestem dopiero w IX klasie (dziś III klasa gimnazjum) i mam jeszcze kilka lat szkoły przed sobą. Potem zauważyłem, że rozmawia z Witoldem Pogranicznym. Okazało się, że on usłyszał „coś” w moim głosie. Nie wiem co, bo mój głos był straszny, dziecinny, szkolny, okropny. Ale zacząłem otrzymywać telefony od działu realizacji Polskiego Radia, czy nie wziąłbym udziału w audycji. Zwykle miałem kilka zdań do przeczytania, za co zresztą otrzymywałem pieniądze, ale realizator w tym czasie jeszcze mnie szkolił. Czytałem - Pan Wacław słuchał, potem pokazywał mi, w którym miejscu zrobić przerwę, gdzie wziąć oddech, gdzie postawić kropkę. Teraz - malusieńka dygresja. Cały czas mi się zdaje, że w dzisiejszym świecie wszystko do nas mówi jeden człowiek, jeden wielki brat, który mówi do nas ze wszystkich miejsc, gdzie słychać głos i mówi do nas ten sam głos i tak samo. Przypominam sobie, jak pewnego amerykańskiego prezentera uczono, że się mówi „this is eeeNBiiiCiii!” A on mówił eNBiCi po prostu. No i zacząłem robić te audycje w Rozgłośni Harcerskiej, dzięki czemu byłem najważniejszy w szkole i w ogóle. Źle się oczywiście odbiło na mojej nauce i na moich stopniach. Ale jakoś skończyłem szkołę, a potem nawet studia.
|
  |