strona: 1, 2, 3, 4, 5

J.G. Czy MINIMAX jest najulubieńszą Pana audycją?

P.K. Nie, ja nie mam najulubieńszej. A w tej chwili w ogóle mam dwie, więc nie mogę mówić co jest moją najulubieńszą, skoro jedna się nazywa Minimax, a druga Milimax. Taką nową nazwę zupełnie na chwilę wymyślili słuchacze.

J.G. Według jakich kryteriów dokonywał i dokonuje Pan wyboru tematów do poszczególnych audycji?

P.K. U mnie nie ma tematów. Tematy zdarzały się w czasie Zapraszamy do Trójki przed wieloma laty. Przychodziło się do kierownika redakcji, który jeżeli był zachwycony, to biegł od razu do dyrektora i mówił – „pani dyrektor, Kaczkowski wpadł na taki niesamowity pomysł” i wtedy ja drżąc wchodziłem do gabinetu pani Ewy Ziegler i mówiłem, że wpadłem na taki pomysł, żeby zmierzyć słuchalność stacji przez włączenie lub zgaszenie stuwatowej żarówki w domu. Jak się potem zobaczy ile wyszło w centralnej dyspozycji mocy, podzieli przez sto, to bez kosztownych badań, oczywiście z pewnym marginesem błędu, będzie można to zbadać. I zrobiliśmy to. Mnie ten pomysł przyszedł do głowy w piątek, audycja była w sobotę. I zrobiłem wszystko właściwie sam - łącznie z umówieniem się z panem inżynierem, który był tego dnia na dyżurze, że on przez telefon mi będzie opowiadał, czy skoczyły wskaźniki! No i skoczyły! Takie tematy przychodzą nagle ni stąd ni zowąd, coś nagle gdzieś zaiskrzy. A tak to właściwie ja nie mam tematów. Ja układam domino.

J.G. W latach 60 – tych pracował Pan również jako prezenter pierwszych polskich dyskotek, które to były dyskoteki – jak Pan tę rolę wspomina? Czy lubił Pan to robić ? Czy, i jaki, istniał związek między tym co prezentował Pan na antenie radiowej, a prezentacją muzyki dyskotekowej?

P.K. W 1970 roku Franciszek Walicki otworzył pierwszą polską dyskotekę, zaproponował nam - kilku prezenterom oszałamiające warunki finansowe. Myślę, że nie było człowieka, który by się nie ugiął. A ja przecież marzyłem o takiej pracy. Cóż może być piękniejszego niż dzielić się muzyką i od razu widzieć reakcje publiczności. Widzieć czy jej się to podoba, czy nie. Oczywiście powiedziałem panu Franciszkowi, że mam 700 płyt, ładuję je w dwie walizy i przyjeżdżam. Jego dyskoteka, to było cudowne przeżycie. Potem, kiedy ludzie zaczęli myśleć o dyskotekach jako o źródle zarobku, one się bardzo zmieniły. Pamiętam początek dyskoteki Remont w Warszawie. Pierwszego dnia było parę osób, drugiego kilkanaście, trzeciego było pełno. I tak już zostało. Ale to był klub, do którego mogło wchodzić - wtedy mówiono - 250-300 osób, ale jak było 500 chętnych, to wpuszczano wszystkich. Zaczął się pojawiać alkohol, przemycany, albo kupowany na miejscu. Kiedy któregoś dnia na nowej, odtwarzanej właśnie płycie (kosztowała mnie 500 zł., a bilet do Remontu 10 zł.), ktoś rozgniótł mi kawałek tortu, powiedziałem - dziękuję. I z bardzo nielicznymi wyjątkami, więcej nie prowadziłem dyskotek. Wcześniej jeździłem jeszcze do Szczecina do dyskoteki, raz na miesiąc, w piątek wieczorem. Prowadziłem je w soboty i w niedziele, wracałem w poniedziałek rano od razu na zajęcia, na uniwersytecie. To było dość męczące, ale młody organizm wszystko znosi. Potem zaczęły powstawać takie dyskoteki, do których normalni ludzie nie chodzili. To były dyskoteki dla cudzoziemców dewizowych, dla tych, którzy mówili „change money”, i dla takich prawie panienek z agencji towarzyskich. A związek między tym co prezentowałem na antenie, a tym co prezentowałem w dyskotece był, ponieważ była to ta sama muzyka. Ja nie miałem więcej płyt. To znaczy było troszkę płyt, które były przyjemniejsze do tańca, a już mniej przyjemne do jakiś antenowych poczynań. To niewielki rozdźwięk. Ale ja szybko, bo w 1974 r. wycofałem się z dyskotek i kiedy era disco 1976-77 zdominowała świat, nie miałem już tych problemów.

J.G.: Zdecydował się Pan na opublikowanie w formie książkowej swoich wywiadów, przeprowadzanych w ciągu wielu lat ze sławnymi muzykami. Co Pana do tego skłoniło? Czy w książce znalazły się wszystkie czy tylko wybrane rozmowy? Dlaczego jest tylko jeden wywiad z polskim wykonawcą? Czy zamierza Pan wydać kolejne tomy?

Zdecydowałem się opublikować wywiady w formie książkowej, ponieważ radio jest ulotne i rozmowa zaprezentowana w radiu może być tylko dziś, tu i teraz. A słuchacze pisali, dzwonili, pytali: „Słyszałem, że był taki lub inny wywiad, czy można do niego wrócić, czy można go powtórzyć?” Nie wszystko można bez przerwy powtarzać, więc pomyślałem sobie, czemu nie miałoby się to ukazać drukiem, skoro prawie jest. Był to błąd, ponieważ dopiero później zorientowałem się, że coś co jest sztuką radiową nie jest tekstem do druku. Największym zaskoczeniem dla mnie był fakt, że wywiad, który dobrze brzmi w radiu, aby ukazać się w formie pisanej wymaga dopiero pracy. To, co słychać przez radio – zawahanie w głosie, tylko pół zdania bez orzeczenia – brzmi, w druku – nie może zaistnieć. I to był szok. Okazało się, że praca nad przygotowaniem tych wywiadów jest straszliwa, że to jest jak uczenie się chodzenia. Miałem na szczęście grupę młodzieży uczącej się dziennikarstwa, radia oraz entuzjastów, którzy bardzo mi pomogli. Oczywiście, że w książce nie ma wszystkich wywiadów. Wiele z tych, które robiłem dla radia i które były odtworzone – zginęło. Zostały skasowane, nie były archiwizowane, poszły w eter i nie było po nich śladu. Może ktoś je ma, bo nagrał sobie na kasecie. Wyjąłem, wydawało mi się, najciekawsze, nietypowe lub... niecodzienne. Wśród nich – paradoksalnie – był tylko jeden polski wywiad, który się zachował. Któregoś dnia byłem umówiony z Lechem Janerką na sobotę, ale okazało się, że właśnie w sobotę daje koncert. Mógł jednak przyjść w piątek. Nagraliśmy dwudziestominutową rozmowę, odtworzyłem ją nazajutrz, a taśma została. Gdyby przyszedł w sobotę „na żywo” jak inni artyści, śladu by nie było. Czy kolejny tom? Myślę, że materiał na drugi i trzeci jest. Ale żyjemy w coraz bardziej zhamburgeryzowanej rzeczywistości i myślę, że nie każdemu są one potrzebne i nie każdy jest nimi zainteresowany. Podejrzewam, że gdybym zgłosił się do jakiegoś wydawcy i powiedział, że mam do opublikowania książkę pt. „100 największych tajemnic ludzi showbiznesu, z którymi rozmawiałem, piłem i artystek z którymi kochałem się”, to byłaby książką miesiąca. Natomiast ja mam te wywiady. Czasami były w druku, publikowała je albo prasa codzienna, albo jakiś miesięcznik – najczęściej „Tylko Rock”. Tak w radiu, jak i w druku muszą być dość krótkie. Przykład z ostatnich miesięcy. Pamiętam zdanie, które artysta powiedział: „Ja nigdy w życiu nie byłem w niczym dobry, w niczym z wyjątkiem układania słów, mam łatwość układania słów”. W gazecie przyjęło to postać: „Zawsze byłem dobry w układaniu tekstów” i koniec. Wydaje mi się, że to szalona różnica. Albo słyszę radość w głosie człowieka, który mówi: „Świetnie, że ma pan ten wywiad, a ile on ma znaków?” Odpowiadam: „A ile pan potrzebuje, bo jeszcze nie skończyłem i jestem na 14 tysiącach”. Na co on mówi: „No, ale ja mogę zmieścić najwyżej 4800”. Więc wiem, że ukaże się 1/3 tego wywiadu i trzeba to zrobić, żeby miał początek, środek i zakończenie, żeby poruszał ileś tematów, ale zwięźle. A są artyści, którzy lubią mówić – np. Marianne Faithfull czy Robert Plant. Dwuminutowa wypowiedź Roberta Planta jest normalna. Natomiast te 2 minuty w druku zajęłyby połowę wywiadu. Widziałem też wywiad zrobiony ze mną. Rozmawialiśmy 30 minut, poruszyliśmy 10 tematów, a w druku ukazało się pierwsze zdanie z każdego akapitu, następne już nie. Ewentualnie doklejony był koniec ostatniego zdania, co brzmiało po prostu śmiesznie.

strona: 1, 2, 3, 4, 5